Stałam w korytarzu z Kathariną i Lenką, Simon siedział w
sali Andreasa. Przez szybę widziałam, że obaj milczeli. My też niewiele
rozmawiałyśmy.
- To straszne - powiedziała w końcu moja przyjaciółka,
lekko drżącym głosem. - Stracił wszystko, co miał. Wszystko, co ważne.
Zacisnęłam dłonie w pięści.
- Stracił skoki, TYLKO skoki. Są rzeczy ważniejsze od
sportu, Kath - wycedziłam. Spojrzała na mnie z poczuciem winy. Rozumiała, o
czym mówiłam.
- Przepraszam, Sophia. Zapomniałam.
- Ty tak.
- Po prostu... Andi jeszcze bardziej kocha skoki niż mój
mąż. A wiem, jak bardzo zależy na nich Simonowi. Andreas nie ma nikogo, tylko
puste mieszkanie w Innsbrucku i przyjaciół. Skoczków - wyjaśniła cicho.
Pokiwałam głową.
Pewnie też bym się czuła tak, jak Kofler, gdybym straciła
dziennikarstwo. Ja też nie miałam nic, poza pracą.
Ammann wyszedł z sali przyjaciela i natychmiast wziął na
ręce małą Lenkę. Niesamowite, jak bardzo ten facet kochał swoją córkę.
A Lena Angela Ammann była przecież "wpadką",
niechcianym dzieckiem, jedynym powodem, dla którego jej rodzice w ogóle poznali
swoje imiona. Ta mała, słodka istotka, która połączyła Katharinę i Simona,
zupełnie obcych sobie ludzi w tak szczęśliwe i kochające małżeństwo.
- Dali mu jakieś leki nasenne - wyjaśnił krótko Szwajcar.
Moja jasnowłosa przyjaciółka podeszła do automatu z gorącymi napojami. Drżącymi
rękoma wrzuciła monetę i nacisnęła przycisk.
- Katharino... - rzucił błagalnie Simon. Spojrzała na
niego ostro.
- Andreas nigdy więcej nie skoczy. Sam dobrze wiesz, jak
przez to cierpi. Błagam, zapomnij na moment, że jestem w ciąży, zapomnij o
pierwszym porodzie i daj mi się napić tej cholernej kawy - syknęła.
Simon zmienił Katharinę. Na lepszą, dużo lepszą osobę.
Mimo to czasami była zimna, ostra, jak kiedyś, zanim poślubiła Ammanna, zanim
nauczyła się kochać jego, swoją córkę, zanim nauczyła się kochać w ogóle.
Zdecydowałam się posiedzieć przez jakiś czas z Koflerem.
Dlaczego? Sama nie wiem, do dziś. Chyba po prostu nie chciałam, żeby w takiej
chwili był sam.
A poza tym w mojej głowie zaczął kiełkować już pewien
pomysł. To było okrutne, bezduszne, tak mi się wydaje. Ale wtedy jeszcze nie
potrafiłam funkcjonować inaczej. Odcinałam się od uczuć, musiałam, by być w
stanie przeżyć kolejny dzień. Skupiałam całą swoją uwagę na pracy. A od dawna
marzyłam o takiej książce.
Zanim przekroczyłam próg sali Andreasa, mój projekt miał
już nadany tytuł. Złamane narty. Złamane
marzenia. Złamana kariera. I podtytuł, mniej poetycki, bardziej rzeczowy i
oschły. Historia końca kariery Andreasa
Koflera.
Oczami wyobraźni widziałam już dziesiątki tych książek na
półkach. Na samej górze moje imię i nazwisko. Sophia Herztumm. Pod spodem
napis. Prosta czcionka. Złamane narty.
Broken skis. Na okładce zdjęcie Andreasa w locie, zanim upadł. Jego ostatni
skok. A w środku dedykacja.
Andreasowi, o którym jest ta książka
i Andreasowi, przez którego powstała.
Zagadkowa, jasna tylko dla kilku najbliższych mi osób.
Intrygująca. Prowokująca pytania i poszukiwanie odpowiedzi w książce.
Andreas po jakimś czasie otworzył oczy.
Spojrzałam za szybę, Kathariny i Simona nie było.
Musiałam z nim zostać.
- Jestem Sophia - przedstawiłam się. - Sophia Herztumm,
przyjaciółka Kathariny.
- Masz być matką chrzestną ich dziecka - zauważył.
Przytaknęłam. Kofler uporczywie wpatrywał się w sufit.
A ja wtedy po raz pierwszy zapragnęłam, by te ciepłe,
ciemnobrązowe tęczówki patrzyły tylko na mnie.
- Przykro mi - odezwałam się po kilku ciężkich minutach
ciszy. Pokiwał głową.
- Podobno odchodzimy wtedy, kiedy lepsi już nie możemy
być - stwierdził.
Nie miałam pojęcia, skąd on brał siłę. Wydawał się być
całkowicie pogodzony z faktem, że jego kariera właśnie dobiegła końca, przez
jeden głupi błąd.
- Coś w tym jest - rzekłam, próbując odgonić wspomnienia.
Ale ON usilnie w nich powracał.
Andreas, Andreas, Andreas...
- To jeszcze nie koniec. - Spojrzałam ze zdziwieniem na
Koflera. Spoczywające na białej kołdrze dłonie zacisnął w pięści. - Ja kiedyś
wrócę do skakania.
Zrozumiałam. Elisabeth Kübler-Ross. Pięć stadiów żałoby.
Andreas Kofler przechodził pierwsze stadium,
zaprzeczenie. Nie chciał dopuścić do siebie myśli o konieczności zakończenia
kariery, walczył z nią, okłamując wszystkich wokół i samego siebie. Zaprzeczał.
Następna miała być złość, potem targowanie się, depresja,
a na końcu akceptacja.
Andreas miał przejść wszystkie kroki. Wszystkie pięć
stadiów żałoby.
Znowu zasnął, a ja po cichu opuściłam jego pokój.
Musiałam zanotować kilka rzeczy.
Kofler dość szybko opuścił szpital. Nie musiał zajmować
tam miejsca. Wyszedł o kulach, niedługo potem mógł już chodzić bez nich. Ale
uraz był jednak zbyt poważny. Potwierdziły się słowa lekarzy. Kariera Andreasa
dobiegła końca.
Spotkałam go kilka tygodni później, w austriackim
mieszkanku Simona i Kathariny. Z zaciętą miną oglądał w telewizji przyjaciela
stojącego na podium w Oberstdorfie.
- Nadal nie pozwalają mi wznowić treningów - oznajmił mi,
kiedy tylko stanęłam w progu.
- Andreas - jęknęła Katharina. Wszystko było dla mnie
jasne.
Kofler nadal przechodził przez pierwsze stadium.
Postanowiłam spróbować mu pomóc. Byłam tylko
dziennikarką, ale znałam się na psychologii i radzeniu sobie z traumą. Poprosiłam
go, by pomógł mi zrobić kawę.
- Katharina powinna teraz odpoczywać - wyjaśniłam, spoglądając
znacząco na duży, okrągły brzuch przyjaciółki. Pokiwał głową i bez entuzjazmu
ruszył za mną do kuchni. Wyjęłam z szafki puszkę z rozpuszczalną kawą i
postawiłam ją na blacie. Kofler uparcie milczał, ja też się nie odzywałam. Nalałam
wody do czajnika i włączyłam urządzenie. Patrzył na mnie z zaciętą miną, z
ostrym błyskiem w czekoladowych oczach.
- Wrócę do skakania - oznajmił mi nagle. - Lekarze się
mylą. Wrócę.
- Andreas... - zaczęłam łagodnie. - Nie mylą się. -
Zacisnął wtedy dłonie w pięści i zrobił krok w moją stronę. Mimowolnie
zadrżałam, nadal doskonale pamiętam uczucie, które mi wtedy towarzyszyło.
Strach pomieszany z ekscytacją. Stał tuż przede mną. Woda gotowała się w
czajniku.
- Muszę wrócić do skakania - wycedził. Zirytowałam się.
Był tak uparty, tak bardzo podobny do MOJEGO Andreasa.
- Zaprzeczenie - rzekłam chłodno. - Zaprzeczasz. Ale to
bez sensu.
- Życie bez skakania jest bez sensu - syknął, przyciskając
mnie swoim ciałem do kuchennego blatu. Odepchnęłam go gwałtownie.
- Zrób Kath kawę - nakazałam. Opuściłam mieszkanie
przyjaciółki bez słowa pożegnania.
Andreas... jego impulsywne zachowanie i czekoladowe
tęczówki niosły zbyt wiele wspomnień.
Zaprzeczenie.
Próbowałam walczyć z nim u Andreasa, jednocześnie nie
dostrzegając go u siebie.
Zaprzeczałam tysiącom sprzecznych uczuć, starając się być
chłodna, cyniczna i opanowana. Podczas bezsennych nocy pisałam książkę o
Andreasie. Tę książkę. Jednak początkowo wyglądała ona zupełnie inaczej.
Doskonale pamiętałam swoją żałobę i swoje zaprzeczenie.
Każdą sekundę, w której uparcie powtarzałam, że wszystko będzie tak, jak
wcześniej. Że nic nie straciłam na zawsze.
Podczas gdy straciłam wszystko. Ale prawda była zbyt
bolesna. Zbyt dużo zdjęć oprawionych w eleganckie ramki. A sukienka nadal
wisiała w szafie.
Zaprzeczenie było chyba najbardziej bolesnym etapem. A
przynajmniej jego koniec. Nagłe, okrutne zderzenie z prawdą, z rzeczywistością.
Odbierało oddech, zatrzymywało bicie serca.
Może to dlatego tak bardzo chciałam pomóc Andreasowi? Bo
sama kiedyś przez to wszystko przeszłam?
Może. Powodów było wiele.
Nie wiedziałam tylko, co zrobić. Jak mu pomóc. Jak
sprawić, by Andreas w ogóle tej pomocy zechciał.
Życie rzadko cokolwiek nam ułatwia. Czasami tylko podsuwa
nam okazje, których nie mamy prawa zmarnować.
Od zawsze uwielbiałam przesiadywać w okolicach świętej
Bergisel. Piękna, majestatyczna skocznia poniekąd pomogła mi poradzić sobie z
żałobą. Uspokajała mnie, w jakiś sposób dodawała mi otuchy. Oświetlona
promieniami zachodzącego słońca uporczywie przypominała, że życie toczy się
dalej, że w świecie nic się nie zmieniło. Bolało, ale jednocześnie wyciszało.
Andreas siedział na trybunach, ze spuszczoną głową ukrytą
w silnych dłoniach. Potargane, ciemne włosy wyraźnie odcinały się na tle
jasnych zabudowań. Podeszłam do niego po chwili wahania. Andreas usłyszał moje
kroki, podniósł głowę i spojrzał na mnie.
To chyba wtedy zrozumiałam, że zatraciłam samą siebie,
patrząc w te tęczówki. Miały kolor mocnej kawy, do której dolano kilka kropli
mleka. Ciemnobrązowe. Piękne.
Andreas uzależniał, tak, jak kofeina.
- Chciałbym kiedyś wrócić do skakania - powiedział cicho.
Pokiwałam głową. Wiedziałam, domyślałam się, jak musiał
się czuć.
- Musisz sobie z tym poradzić - odezwałam się łagodnie. -
Otrząsnąć się. Żyć dalej.
- Będę skakał - oznajmił twardo. Spojrzał na mnie. W jego
oczach płonął ogień, zobaczyłam tam taką pewność, że byłam skłonna mu uwierzyć.
Ale to nadal była tylko pierwsza faza żałoby. Nadal uparcie trwał w
zaprzeczeniu.
Nie do końca świadomie wyciągnęłam rękę i dotknęłam
palcami jego dłoni. Zadrżał, nie spodziewał się takiego gestu, ale nie poruszył
się. Nie cofnął dłoni.
Czy to wtedy się zaczęło? Może tak.
Ale dla mnie zaczęło się, kiedy pierwszy raz na mnie
spojrzał. Jego ciemne tęczówki przeszywały mnie na wylot, jakby czytał w moim
umyśle jak w otwartej księdze.
- Opowiedz mi o swojej żałobie - poprosił nagle.
Skąd wiedział? Mówił mi potem, że zobaczył to w moich
oczach i w uśmiechu, który nigdy nie był do końca szczery.
Milczałam przez moment, układając sobie w głowie to, co
chciałam mu powiedzieć.
Ciszę przerwał zsynchronizowany dźwięk dwóch otrzymanych
wiadomości tekstowych. Oboje wyjęliśmy telefony.
- Kath w szpitalu, coś jest nie tak - odczytał półgłosem
Andreas. Spojrzał na mnie ze strachem.
- Jedziemy tam - zadecydowałam. Kofler pokiwał głową.
Chwycił moją rękę i splótł swoje palce z moimi. Oboje
potrzebowaliśmy wtedy otuchy.
Potem mówił, że to wtedy po raz pierwszy pomyślał, że
mnie kocha.
~*~
Nie obejrzę Lillehammer, bo będę na laboratoriach biologicznych w Centrum Nauki Kopernik. I na Zmierzchu w kinie. I na laboratoriach chemicznych na Politechnice Warszawskiej.
Ech.