Dla jedynej, najwspanialszej i niepowtarzalnej Cam,

bo jej Austriacka Kawa była swojego rodzaju początkiem

sobota, 17 listopada 2012

Stadium I - Zaprzeczenie


Stałam w korytarzu z Kathariną i Lenką, Simon siedział w sali Andreasa. Przez szybę widziałam, że obaj milczeli. My też niewiele rozmawiałyśmy.
- To straszne - powiedziała w końcu moja przyjaciółka, lekko drżącym głosem. - Stracił wszystko, co miał. Wszystko, co ważne.
Zacisnęłam dłonie w pięści.
- Stracił skoki, TYLKO skoki. Są rzeczy ważniejsze od sportu, Kath - wycedziłam. Spojrzała na mnie z poczuciem winy. Rozumiała, o czym mówiłam.
- Przepraszam, Sophia. Zapomniałam.
- Ty tak.
- Po prostu... Andi jeszcze bardziej kocha skoki niż mój mąż. A wiem, jak bardzo zależy na nich Simonowi. Andreas nie ma nikogo, tylko puste mieszkanie w Innsbrucku i przyjaciół. Skoczków - wyjaśniła cicho. Pokiwałam głową.
Pewnie też bym się czuła tak, jak Kofler, gdybym straciła dziennikarstwo. Ja też nie miałam nic, poza pracą.
Ammann wyszedł z sali przyjaciela i natychmiast wziął na ręce małą Lenkę. Niesamowite, jak bardzo ten facet kochał swoją córkę.
A Lena Angela Ammann była przecież "wpadką", niechcianym dzieckiem, jedynym powodem, dla którego jej rodzice w ogóle poznali swoje imiona. Ta mała, słodka istotka, która połączyła Katharinę i Simona, zupełnie obcych sobie ludzi w tak szczęśliwe i kochające małżeństwo.
- Dali mu jakieś leki nasenne - wyjaśnił krótko Szwajcar. Moja jasnowłosa przyjaciółka podeszła do automatu z gorącymi napojami. Drżącymi rękoma wrzuciła monetę i nacisnęła przycisk.
- Katharino... - rzucił błagalnie Simon. Spojrzała na niego ostro.
- Andreas nigdy więcej nie skoczy. Sam dobrze wiesz, jak przez to cierpi. Błagam, zapomnij na moment, że jestem w ciąży, zapomnij o pierwszym porodzie i daj mi się napić tej cholernej kawy - syknęła.
Simon zmienił Katharinę. Na lepszą, dużo lepszą osobę. Mimo to czasami była zimna, ostra, jak kiedyś, zanim poślubiła Ammanna, zanim nauczyła się kochać jego, swoją córkę, zanim nauczyła się kochać w ogóle.
Zdecydowałam się posiedzieć przez jakiś czas z Koflerem. Dlaczego? Sama nie wiem, do dziś. Chyba po prostu nie chciałam, żeby w takiej chwili był sam.
A poza tym w mojej głowie zaczął kiełkować już pewien pomysł. To było okrutne, bezduszne, tak mi się wydaje. Ale wtedy jeszcze nie potrafiłam funkcjonować inaczej. Odcinałam się od uczuć, musiałam, by być w stanie przeżyć kolejny dzień. Skupiałam całą swoją uwagę na pracy. A od dawna marzyłam o takiej książce.
Zanim przekroczyłam próg sali Andreasa, mój projekt miał już nadany tytuł. Złamane narty. Złamane marzenia. Złamana kariera. I podtytuł, mniej poetycki, bardziej rzeczowy i oschły. Historia końca kariery Andreasa Koflera.
Oczami wyobraźni widziałam już dziesiątki tych książek na półkach. Na samej górze moje imię i nazwisko. Sophia Herztumm. Pod spodem napis. Prosta czcionka. Złamane narty. Broken skis. Na okładce zdjęcie Andreasa w locie, zanim upadł. Jego ostatni skok. A w środku dedykacja.
Andreasowi, o którym jest ta książka
i Andreasowi, przez którego powstała.
Zagadkowa, jasna tylko dla kilku najbliższych mi osób. Intrygująca. Prowokująca pytania i poszukiwanie odpowiedzi w książce.
Andreas po jakimś czasie otworzył oczy.
Spojrzałam za szybę, Kathariny i Simona nie było. Musiałam z nim zostać.
- Jestem Sophia - przedstawiłam się. - Sophia Herztumm, przyjaciółka Kathariny.
- Masz być matką chrzestną ich dziecka - zauważył. Przytaknęłam. Kofler uporczywie wpatrywał się w sufit.
A ja wtedy po raz pierwszy zapragnęłam, by te ciepłe, ciemnobrązowe tęczówki patrzyły tylko na mnie.
- Przykro mi - odezwałam się po kilku ciężkich minutach ciszy. Pokiwał głową.
- Podobno odchodzimy wtedy, kiedy lepsi już nie możemy być - stwierdził.
Nie miałam pojęcia, skąd on brał siłę. Wydawał się być całkowicie pogodzony z faktem, że jego kariera właśnie dobiegła końca, przez jeden głupi błąd.
- Coś w tym jest - rzekłam, próbując odgonić wspomnienia. Ale ON usilnie w nich powracał.
Andreas, Andreas, Andreas...
- To jeszcze nie koniec. - Spojrzałam ze zdziwieniem na Koflera. Spoczywające na białej kołdrze dłonie zacisnął w pięści. - Ja kiedyś wrócę do skakania.
Zrozumiałam. Elisabeth Kübler-Ross. Pięć stadiów żałoby.
Andreas Kofler przechodził pierwsze stadium, zaprzeczenie. Nie chciał dopuścić do siebie myśli o konieczności zakończenia kariery, walczył z nią, okłamując wszystkich wokół i samego siebie. Zaprzeczał.
Następna miała być złość, potem targowanie się, depresja, a na końcu akceptacja.
Andreas miał przejść wszystkie kroki. Wszystkie pięć stadiów żałoby.
Znowu zasnął, a ja po cichu opuściłam jego pokój. Musiałam zanotować kilka rzeczy.

Kofler dość szybko opuścił szpital. Nie musiał zajmować tam miejsca. Wyszedł o kulach, niedługo potem mógł już chodzić bez nich. Ale uraz był jednak zbyt poważny. Potwierdziły się słowa lekarzy. Kariera Andreasa dobiegła końca.
Spotkałam go kilka tygodni później, w austriackim mieszkanku Simona i Kathariny. Z zaciętą miną oglądał w telewizji przyjaciela stojącego na podium w Oberstdorfie.
- Nadal nie pozwalają mi wznowić treningów - oznajmił mi, kiedy tylko stanęłam w progu.
- Andreas - jęknęła Katharina. Wszystko było dla mnie jasne.
Kofler nadal przechodził przez pierwsze stadium.
Postanowiłam spróbować mu pomóc. Byłam tylko dziennikarką, ale znałam się na psychologii i radzeniu sobie z traumą. Poprosiłam go, by pomógł mi zrobić kawę.
- Katharina powinna teraz odpoczywać - wyjaśniłam, spoglądając znacząco na duży, okrągły brzuch przyjaciółki. Pokiwał głową i bez entuzjazmu ruszył za mną do kuchni. Wyjęłam z szafki puszkę z rozpuszczalną kawą i postawiłam ją na blacie. Kofler uparcie milczał, ja też się nie odzywałam. Nalałam wody do czajnika i włączyłam urządzenie. Patrzył na mnie z zaciętą miną, z ostrym błyskiem w czekoladowych oczach.
- Wrócę do skakania - oznajmił mi nagle. - Lekarze się mylą. Wrócę.
- Andreas... - zaczęłam łagodnie. - Nie mylą się. - Zacisnął wtedy dłonie w pięści i zrobił krok w moją stronę. Mimowolnie zadrżałam, nadal doskonale pamiętam uczucie, które mi wtedy towarzyszyło. Strach pomieszany z ekscytacją. Stał tuż przede mną. Woda gotowała się w czajniku.
- Muszę wrócić do skakania - wycedził. Zirytowałam się. Był tak uparty, tak bardzo podobny do MOJEGO Andreasa.
- Zaprzeczenie - rzekłam chłodno. - Zaprzeczasz. Ale to bez sensu.
- Życie bez skakania jest bez sensu - syknął, przyciskając mnie swoim ciałem do kuchennego blatu. Odepchnęłam go gwałtownie.
- Zrób Kath kawę - nakazałam. Opuściłam mieszkanie przyjaciółki bez słowa pożegnania.
Andreas... jego impulsywne zachowanie i czekoladowe tęczówki niosły zbyt wiele wspomnień.

Zaprzeczenie.
Próbowałam walczyć z nim u Andreasa, jednocześnie nie dostrzegając go u siebie.
Zaprzeczałam tysiącom sprzecznych uczuć, starając się być chłodna, cyniczna i opanowana. Podczas bezsennych nocy pisałam książkę o Andreasie. Tę książkę. Jednak początkowo wyglądała ona zupełnie inaczej.
Doskonale pamiętałam swoją żałobę i swoje zaprzeczenie. Każdą sekundę, w której uparcie powtarzałam, że wszystko będzie tak, jak wcześniej. Że nic nie straciłam na zawsze.
Podczas gdy straciłam wszystko. Ale prawda była zbyt bolesna. Zbyt dużo zdjęć oprawionych w eleganckie ramki. A sukienka nadal wisiała w szafie.
Zaprzeczenie było chyba najbardziej bolesnym etapem. A przynajmniej jego koniec. Nagłe, okrutne zderzenie z prawdą, z rzeczywistością. Odbierało oddech, zatrzymywało bicie serca.
Może to dlatego tak bardzo chciałam pomóc Andreasowi? Bo sama kiedyś przez to wszystko przeszłam?
Może. Powodów było wiele.
Nie wiedziałam tylko, co zrobić. Jak mu pomóc. Jak sprawić, by Andreas w ogóle tej pomocy zechciał.
Życie rzadko cokolwiek nam ułatwia. Czasami tylko podsuwa nam okazje, których nie mamy prawa zmarnować.

Od zawsze uwielbiałam przesiadywać w okolicach świętej Bergisel. Piękna, majestatyczna skocznia poniekąd pomogła mi poradzić sobie z żałobą. Uspokajała mnie, w jakiś sposób dodawała mi otuchy. Oświetlona promieniami zachodzącego słońca uporczywie przypominała, że życie toczy się dalej, że w świecie nic się nie zmieniło. Bolało, ale jednocześnie wyciszało.
Andreas siedział na trybunach, ze spuszczoną głową ukrytą w silnych dłoniach. Potargane, ciemne włosy wyraźnie odcinały się na tle jasnych zabudowań. Podeszłam do niego po chwili wahania. Andreas usłyszał moje kroki, podniósł głowę i spojrzał na mnie.
To chyba wtedy zrozumiałam, że zatraciłam samą siebie, patrząc w te tęczówki. Miały kolor mocnej kawy, do której dolano kilka kropli mleka. Ciemnobrązowe. Piękne.
Andreas uzależniał, tak, jak kofeina.
- Chciałbym kiedyś wrócić do skakania - powiedział cicho.
Pokiwałam głową. Wiedziałam, domyślałam się, jak musiał się czuć.
- Musisz sobie z tym poradzić - odezwałam się łagodnie. - Otrząsnąć się. Żyć dalej.
- Będę skakał - oznajmił twardo. Spojrzał na mnie. W jego oczach płonął ogień, zobaczyłam tam taką pewność, że byłam skłonna mu uwierzyć. Ale to nadal była tylko pierwsza faza żałoby. Nadal uparcie trwał w zaprzeczeniu.
Nie do końca świadomie wyciągnęłam rękę i dotknęłam palcami jego dłoni. Zadrżał, nie spodziewał się takiego gestu, ale nie poruszył się. Nie cofnął dłoni.
Czy to wtedy się zaczęło? Może tak.
Ale dla mnie zaczęło się, kiedy pierwszy raz na mnie spojrzał. Jego ciemne tęczówki przeszywały mnie na wylot, jakby czytał w moim umyśle jak w otwartej księdze.
- Opowiedz mi o swojej żałobie - poprosił nagle.
Skąd wiedział? Mówił mi potem, że zobaczył to w moich oczach i w uśmiechu, który nigdy nie był do końca szczery.
Milczałam przez moment, układając sobie w głowie to, co chciałam mu powiedzieć.
Ciszę przerwał zsynchronizowany dźwięk dwóch otrzymanych wiadomości tekstowych. Oboje wyjęliśmy telefony.
- Kath w szpitalu, coś jest nie tak - odczytał półgłosem Andreas. Spojrzał na mnie ze strachem.
- Jedziemy tam - zadecydowałam. Kofler pokiwał głową.
Chwycił moją rękę i splótł swoje palce z moimi. Oboje potrzebowaliśmy wtedy otuchy.
Potem mówił, że to wtedy po raz pierwszy pomyślał, że mnie kocha.

~*~
Sexual tension
Tego.
Nie obejrzę Lillehammer, bo będę na laboratoriach biologicznych w Centrum Nauki Kopernik. I na Zmierzchu w kinie. I na laboratoriach chemicznych na Politechnice Warszawskiej.
Ech.

5 komentarzy:

  1. Ja się po prostu w tym opowiadaniu zakochałam. Nie umiem tego inaczej nazwać. jestem zakochana i uzależniona. Wciąga, bardzo. I ma w sobie coś takiego. Coś. asdfghjkl normalnie.
    Aż brakuje mi słów, by to wszystko opisać. Rzadko sie zdarza bym czuła takie coś podczas czytania. I to jest fajne. I Kofler jest tu taki... taki zagubiony i biedny. I Sophia też taka zagubiona. Złamani oboje. Mam wielką nadzieję, że się nawzajem uleczą, posklejają. Załagodzą swoje żałoby. Bo na to zasługują. Oboje.
    Co żeś znowu wymyśliła z tą Kath? Mam nadzieję, że "tylko" zaczęła rodzić i że będzie to poród bez komplikacji, a bobas będzie duży i zdrowy. Rozumiesz? ;d
    i ASDFGHJKL; widzę dedykację i jestem wzruszona :')
    <3

    OdpowiedzUsuń
  2. ej Green, patrz, madyna dotarła :D
    a tak poważnie to O BOŻE. dlaczego ja tu wcześniej nie przyszłam? dlaczego? znaczy przyszłam, ale dlaczego nie skomentowałam po przeczytaniu? (może wtedy napisałabym coś mądrzejszego, kto wie!)
    Biedny Kofler. tak naprawdę to jedyne, co przychodzi mi do głowy - no bo co powiedzieć w obliczu człowieka, który właśnie stracił szansę na spełnianie swoich marzeń i realizowanie pasji? Biedny i nieszczęśliwy, aż chce się przytulić i wytrzeć mokre czekoladowe oczęta.
    i dobrze, że Sophia jest obok. i w ogóle przyjaźń Koflera i Ammanna ASDFGHJKL :3

    OdpowiedzUsuń
  3. ej Green, skończ to, błaaaagam ;__;
    bo to doskonałe w każdym calu <3

    OdpowiedzUsuń
  4. i tak przeczytałam to kolejny raz, i tak to nadal jest doskonałe, chcę nowy rozdział i będę spamować, bo wracam do starych, skocznych miłości, bo kocham to opowiadanie i inne twoje opowiadania i Ciebie też kocham <3

    OdpowiedzUsuń